Poprzednia strona Spis treści Nastepna strona   60
                           

Adrian "Pellaeon" Szumowski


Science – fiction jest ostatnio bardzo popularną gałęzią przemysłu rozrywkowego. Niesie to ze sobą niekiedy pozytywne skutki, jak większe budżety takich produkcji, co pozwala zrobić bardziej dopracowane filmy, czy większe nakłady książek. Oczywiście są ludzie, którzy w tej materii są odmiennego zdania, uważając, że kasa zabija innowacyjność. Innym razem są to skutki wyjątkowo niezdrowe. Głównie chodzi tu o wtórność całej rzeszy nowych dzieł z tego gatunku. Niewątpliwie odwoływanie się do starych sprawdzonych schematów ma swoje dobre strony. Jednak jej nadmiar zdecydowanie szkodzi. Jednym z takich właśnie cykli jest serie pt.: „Gwiezdne Wrota”.



Zawartość
Założenie jest proste: w latach dwudziestych, amerykańska (innych w tego typu produkcjach po prostu nie ma) ekspedycja znajduje na wykopaliskach w Gizie tajemniczy pierścień z dziwnymi napisami. Jednak prawdziwa fabuła zaczyna się od naszej kochanej dekady lat 90tych. Wtedy też pojawia się drużyna naszych bohaterów, czyli SG – 1, o czym możemy dowiedzieć się z podtytułu serii. Wtedy to też dr Daniel Jackson (James Spader/film; Michel Shanks/serial) odczytuje tajemnicze inskrypcje i odkrywa po co komu było takie duże kółko. Kiepsko to świadczy o jajogłowych badających przez siedem dziesięcioleci rzeczony pierścień.


A faktycznie kryją się w nim olbrzymie możliwości. Bo oto są to tytułowe Gwiezdne Wrota, brama do tysiąca i jednego świata. To ta dobra wiadomość. Zła jest taka, że na kilku z nich żyją sobie egipscy bogowie, którzy wcale nie byli tacy dobrzy, ani tacy mityczni, jakbyśmy się spodziewali. Nie licząc innego tałatajstwa.


Ale na początku nie jest to im wiadome. Początkowo sądzą oni, znaczy bezosobowi zwierzchnicy naszego dzielnego zespołu mówiący ustami generała w służbie czynnej, poślubionego regulaminowi, o nazwisku West (Leon Rippy), którego w serialu zastąpi łysawy generał Hammond (Don S. Davis), że wrota prowadzą tylko do jednego zamieszkałego świata. Ekspedycję prowadzi pułkownik O’Neil (Kurt Russell/film, Richard Dean Anderson/serial), a w jej skład wchodzi także nasz inteligentny doktorek, pasujący do wojska jak pięść do nosa. Jego zadanie jest proste, ma sprowadzić naszych wojaków do domowych pieleszy. Aha, ma dodatkowo katar sienny. Oczywiście wyprawa wyposażona jest standardowo: broń wszelkiej maści, różne wojskowe szpargały i małą głowicę termojądrową.


Sprawy oczywiście się komplikują, wszyscy biegają i strzelają, na imprezkę przylatuje Ra (jakby ktoś miał wątpliwości, to jest ten zły i niedobry) w wielkiej piramidzie, która w finałowej scenie wylatuje w powietrze. Ogólnie wszystko kończy się szczęśliwie. Doktorek w końcu odnajduje sposób na odesłanie żołnierzy do domu, lecz sam zostaje wraz z nowo poślubioną żoną na Abydos (tak się nazywa rzeczona planeta). I to tyle, jeśli chodzi o film.


Produkcja pełnometrażowa odniosła kasowy sukces i postanowiono nakręcić cały serial telewizyjny. Wymieniono oczywiście skład, dodano do naszych bohaterskich wojaków bohaterską wojaczkę (Samantha „Sam” Carter, Amanda Tapping), która „świetnie wygląda w tych krótkich podkoszulkach”. I oczywiście na wyposażeniu widzimy także Murzyna, żeby było ciekawiej, wysokiego oficera wrażej formacji. Ale po kolei.


Po rzeczonej misji pułkownik ze swoimi kumplami majorami (od kiedy tak wysokie szarże chadzają na takie wyprawy, nie wiem) naściemniali przełożonym, że doktorek zginął, a wrota zostały wysadzano atomówką. Kilka lat później niestety wrota się otwierają, totalnie zaskakując dyżurujących wojskowych. Porwaniu ulega pewna młoda pani żołnierz –po prostu Apopis szuka sobie żony. Wprowadza tym samym niezłe zamieszanie. Początkowo US Army planuje wysadzić wrota na Abydos większą bombą, ale pułkownik O’Neil skruszony wyznaje, ze po tamtej stronie spotkali sympatycznych ludzi i zostawili doktorka Jacksona. Postanawiają się więc tam wybrać i zapytać o co chodzi. I tak okazuje się, ze wrota tworzą całą sieć w Galaktyce i poza nią, a doktor zna wiele, wiele przystanków. Pilota oczywiście nie muszę streszczać. Dodajmy tylko, ze żoną Apopisa zostaje żona Daniela, a jego synem jej młodszy brat. Teal’c (Christopher Judge), rzeczony Murzyn i pierwszy przyboczny rzeczonego Złego Węża dezerteruje pomagając naszym wojakom w ucieczce. I tak sprawa się kończy. Aha, Apopisowi i jego świcie udaje się uciec. I tak zaczyna się podróżowanie, w czasie którego zwiedzimy naprawdę przeróżne światy, wpadniemy z naszymi bohaterami w przeróżne kłopoty. Prawie jak w „Star Trek”.


Informacje dodatkowe
Jak już wspomniałem, oglądając wiele produkcji ostatnimi czasu, można mieć odczucie, które współczesna psychologia nazywa efektem „deja vu”. Znaczy to po prostu „już widziane”. I tak jest oglądając ten serial. Przede wszystkim same Gwiezdne Wrota. System teoretycznie oryginalny, jednak mi nieodparcie kojarzy się z technologią teleportacji ze „Star Treka”. Po prostu twórcy skorzystali z metody uniwersalnego klucza, który nie wymaga zawiłych, pseudonaukowych wyjaśnień. Po prostu, ktoś to zrobił i na Ziemię podrzucił, a my, biedni, głupi i zacofani ludzie nie mamy zielonego pojęcia co i jak. Co prawda, coś tam próbują nam bohaterowie powiedzieć, ale widać, że nie jest to głównym celem filmu. Ogólnie działanie systemu jest proste. Symbole są charakterystyczne dla kilku określonych konstelacji gwiezdnych, przy czym dla każdego świata są one inne, bo i położenie inne i inna odległość (od konstelacji). Należy wybrać 6 znaków – każda para określa inną prostą, których punkt przecięcia znaczy położenie celu w przestrzeni. Dodatkowy znak to punkt wyjścia, symbol świata, na którym się wrota znajdują.


Wrotami steruje mała jednostka sterująca z okrągłą tarczą z symbolami i czerwonym przyciskiem na samym środku tarczy. Oczywiście istnieje możliwość „ręcznego sterowania” okręgiem, przy czym trzeba dodatkowo dostarczyć mu energii. W taki sposób otwiera się wrota na Ziemi – po prostu buntujący się egipscy niewolnicy zniszczyli wszystko, co kojarzyło im się z władztwem Goa’uldów, a czego nie zniszczyli – zakopali. Co ciekawe, na Ziemi istnieje drugi komplet wrót (pewnie po utracie pierwszego postanowiono zainstalować kolejny). Istnieje również możliwość zainstalowania wrót na statku, przy czym wykorzystać je do przemieszczania się można tylko na orbicie planety. I tutaj tkwi pewna sprzeczność: przecież wrota robione są „na miarę” danego świata, tj. nadaje się specyficzny kształt symboli i punktu wyjściowego. Przy czym możliwe jest istnienie wrót uniwersalnych, lub możliwość wymiany tarcz ze znakami, jeśli punktów odniesienia jest tylko sześć na całą Galaktykę.
Kolejną kwestią kojarzącą serial ze „Star Trekiem” są obcy. Jak można się domyślić w większości są to po prostu ludzie. czasami ludzie przebrani. Wyjaśnienie tego faktu jest proste: oto bowiem Ra opuszczając swój umierający świat po długiej podróży swoją piramidką odnalazł Ziemię. Znalazł tam prostą formę życia, łączącą w sobie całkiem spore możliwość z łatwością naprawy. Mówiąc prosto – nas. Dlatego postanowił zasiedlić ludźmi kilka światów, aby mieć nosicieli, tudzież mięsa armatniego pod dostatkiem. A potem Egipcjanie podburzeni przez ukrywającego się w Babilonie członka Sojuszu Czterech Ras się zbuntowali i Ra musiał „wycofać się na wcześniej upatrzone pozycje”. I tak na przytłaczającej większości planet, gdzie lądują nasi bohaterowie, dominującą formą życia są „homo sapiens sapiens”, chyba, że planeta rzeczona była już zamieszkała, warunki na niej panujące nie nadawały szans na przetrwanie ludziom (jak na przykład obecność w układzie czarnej dziury) lub wszyscy ludzie zostali wytępieni przez jakieś robactwo. A człowiek występuje w tym cyklu we wszystkich maściach i odmianach: mamy tutaj Mongołów, Indian, Kreteńczyków, Neandertalczyków, Amiszy i wiele, wiele innych cywilizacji ras i kultur. Część jest bardziej zaawansowana technologicznie, część wręcz przeciwnie. Jednym słowem scenarzyści popuścili wodze swej bujnej wyobraźni.


Występuje też kilka ras pochodzenia wybitnie obcego. Pierwszą i niewątpliwie najpełniej zaprezentowaną są Goa’uldowie, główni źli całej serii. Wbrew pozorom, jako rasa nie prezentują się zbyt okazale, ot 20 centymetrowe robaczki podłączające się do kręgosłupa nosiciela. W stadium niedojrzałym przypominają tasiemce, kryjąc się w jamie brzusznej Jaffa – ludzi wojowników, którzy otrzymują dzięki nim nadludzkie zdolności do regeneracji, w zamian zapewniając w miarę bezpieczne schronienie.


W miarę, gdyż sądząc po działaniach na ekranie doktryna wojenna Jaffa opiera się o dwa rozkazy: naprzód i w tył, co wydatnie podnosi wśród żołnierzy stopę śmiertelności. Dorosły przypomina tasiemca z kilkoma wyrostkami i lubi przebywać blisko mózgu. Często też nosiciel przed dorośnięciem larwy zostaje zmieniony na „nowszy model”. Pamiętajmy, przecież od takich poszukiwań nosiciela rozpoczął się cały ten cykl. Generalnie są to stworzenia nadzwyczaj nieprzyjemne, mające ego rozbuchane do rozmiarów Galaktyki. Wyjaśnia to wiele z ich działań, m. in.: podawanie się za istoty boskie, jak np.: Ra, Apopis, Heru – ur, Sokar, Seth, Hathor, lecz także Yu, Kronos, i inni, których znamy ze starożytnych panteonów.


Nie wszyscy Goa’uldowie są tacy. Część bardzo brzydzi się swych ziomków i dawno temu wybrała drogę cnoty i pomocy cywilizacjom nie zaawansowanym tak jak oni. W zamian pragną tylko nosicieli, ale zwykle wybierają ludzi, którzy i tak nie mają przed sobą zbyt długiego życia, jak ojciec Sam, o wdzięcznym imieniu Jacob. Przy czym i tak większość czasu muszą spędzać na budowaniu i demontowaniu swych baz, gdyż nie wiedzieć czemu ich kuzyni strasznie ich nie lubią i tępią po całej Galaktyce. Może dlatego, że nie używają oni słynnych sarkofagów, które oprócz tego, ze dobrze działają na cerę to jeszcze są w stanie postawić na nogi umarłego, a może, ponieważ brużdżą oni wśród niewolników, co rusz wśród ich poddanych zmuszając do użycia cennych statków do tłumienia buntów zamiast wyższych celów, jak tępienie innych Goa’uldowych możnowładców czy walka z tępiącymi ich rasami.


A i tych jest sporo. Ze sławnego przymierza Czterech Ras, co najmniej dwie aktywnie z nimi wojują, a jedna ich po prostu olewa. Co do czwartej, Starożytnych, to nie wiadomo co się z nimi obecnie dzieje. Scenarzyści raczyli nam rzucić ochłap, że to oni stworzyli system wrót i zostawili kilka skrytek przekazujący ich wiedzę innym rasom. Przy czym już wtedy Goa’uldów nie lubili, gdyż na Jaffa schowek nie reagował. Dużo więcej wiadomo o Asgardczykach, którzy również w ziemskiej mitologii pojawili się pod postacią bogów. Przynajmniej ich przywódca, niejaki Thor. Nie przypomina on jednak tęgiego osiłka z młotkiem. Jest to jeden z tych typowych szaraków, którymi straszy nas Archiwum X.


Przy czym lata statkiem, który jest w stanie w pojedynkę zlikwidować desant Goa’uldów. Również i oni występują raczej gościnnie, a to gdy będąca pod ich opieką Cymmeria staje się tarczą strzelniczą dla lorda Heru – ura, a to gdy likwidują stację Ziemian kradnących im artefakty, a to, gdy ich planeta pada ofiarą nie wiadomo skąd przybyłych metalowych pajączków – Replikatorów. Inne natomiast rasy nie pojawiają się częściej niż w jednym, czy dwóch odcinkach. To dotyczy nie wymienionej z nazwy ziemno – wodnej rasy czczonych w Sumerze, Noxów żyjących w ścisłej symbiozie z przyrodą w swych napowietrznych miastach, Tollan, będących zaawansowanymi technologicznie istotami zazdrośnie strzegącymi własnych sekretów, podstępnych Aschegan i kilku innych, równie egzotycznych.


Podsumowanie
Powyższy zarys serialowej fabuły nie wyczerpuje w pełni całego zagadnienia. Przy czym należy dodać, że większość odcinków przypomina żywcem przepisane scenariusze ze „Star Treków” różnej maści, ale o tym już chyba kilka razy wspominałem. Mimo to cały cykl wart jest polecenia. Można mu również wybaczyć, tak charakterystyczne dla produkcji amerykańskich przesunięcie w fantastykę i hiperbolizacje Stanów Zjednoczonych, tzn.: czego się nie dotkną MacGy… znaczy się pułkownik O’Neil i jego drużyna wychodzi im na zdrowie. Przy czym każdy na świecie, w tym prowadzący podobny program Rosjanie, są jak zwykle pierwszymi ofiarami własnych działań, a sytuację jak zwykle ratują dziarscy wojacy i wojaczki Wuja Sama. Oczywiście sprawę jak zwykle pokpiła nasza kochana polska telewizja. Tym razem całe odium spada na TVN, który wykupił jedynie pierwsze dwie serie, nie zważając, że każdy ostatni odcinek poprzedniej serii jest fabularnie ściśle powiązany z pierwszym następnej, przez co stacja zostawiła nas w zawieszeniu. Poza tym nie wspomnę, że serii jest sześć tworząc ciąg liczący 127 odcinków. U nas wyświetlono ich tylko 43, czyli niewiele.


Ostatnio sprawę próbuje ratować stacja HBO, jednak autor tego artykułu nie ma dostępu do tej stacji. Mimo to, każdemu, kto taki dostęp posiada gorącą polecam serial o wielkim kółku przenoszącym w gwiazdy. Natomiast film pełnometrażowy często gości w ramówce TVP2. Serial jest dobry, lecz, jak już wspomniałem większość pomysłów już gdzieś wcześniej wykorzystano. Na zakończenie pozostaje życzyć sobie i Czytelnikom szybkiego powrotu tej produkcji do ramówki.


Poprzednia strona Spis treści Nastepna strona   60